sobota, 16 lutego 2013

#20


Wybrałam się na długi spacer aleją wspomnień. Moje stopy delikatnie stąpają po chodnikach teraźniejszości, a ja wchłaniam jej subtelny zapach, rozkoszując się nim jak pierwszym kawałkiem najdroższej czekolady. Pamiętam jak moja samotna oraz niemal uśmiercona dusza została wystawiona na jednej z dolnych półek w ogromnym sklepie marzeń do kupienia. Z każdym dniem ubywało coraz więcej najlepszego towaru. Codziennie ktoś przychodził i sięgał do górnych półek po dusze będące w idealnym stanie, a takie jak moje, pełne niezabliźnionych ran, przepełnione cierpieniem oraz bagażem doświadczeń, nadal pozostawały na półkach i zbierały wyłącznie kurz. Moja dusza traciła na wartości. Ludzie woleli niedraśnięte, młode dusze, które tchnęliby życie w ich codzienność. Moja dusza potrafiła tylko być. Być nic nieznaczącym kawałkiem rzeczywistości. Być niewidzialnym dla ludzkiego oka cierpieniem. Być martwa jak jesienne liście na chodnikach. Przywykłam do tego. Każda upadająca kartka z kalendarza uśmiercała ją. Opadała z sił. Po dwóch latach cały asortyment sklepu został wyprzedany. Oprócz czegoś, co należało do mnie i trafiło na ogromne wysypisko marzeń, gdzie resztki mojej osoby usychały w samotności. Moją duszę dopadły zimne dreszcze, będące następstwem panicznego strachu przed samotnością. Przerażający mrok wyniszczał jej ostatnie egzystencjalne kawałki. Jej powieki opadały. Wtedy moja dusza poczuła dotyk nadziei. Dotyk otulający bezpieczeństwem. To była Jego dłoń. Chwycił mnie za rękę i zaprowadził mnie w tajemnicze miejsce. Niewielkie wzgórze, jego najwyższy szczyt. Pokazał mi horyzont, a później szepnął do ucha: "Chodźmy". Zaufałam i ruszyliśmy w daleką podróż po nieznanym. Razem odkrywaliśmy sekrety otaczającej nas rzeczywistości. Samotność się ulotniła, nie pozostawiając po sobie ani jednego śladu. Marzenia się urzeczywistniły i stały się osiągalne. Rany na moim sercu jak i duszy się zabliźniły. Rozpoczęło się życie. Aleja wspomnień w tym miejscu się kończy. Jego dłoń nadal trzyma moją. Jego dotyk rozpala szczęście w moim sercu. Idziemy wciąż naprzód, nie odwracając się za siebie. Staję na palcach i delikatnym buziakiem dziękuję Mu za najwspanialsze dwa miesiące.

wtorek, 12 lutego 2013

#19

Pomimo swojego wieku nadal drzemie we mnie syndrom małego dziecka, robiącego pierwsze, niewielkie i potwornie niepewne kroki po całkowicie nieznanej krainie. Przychodzi moment, w którym upadam i wiem, że muszę wstać - bez pomocnej dłoni lub całkowicie sama. Sam na sam z własnymi urojeniami. Jednak ku mojemu zdziwieniu wstaję silniejsza, naładowana optymizmem i wiarą w marzeniami. Poznaję powoli otaczający mnie świat. Opuszkami palców gładzę powierzchnię teraźniejszości, gdzie każdy ruch w jakąkolwiek stronę napełnia moje serce rozczarowaniem. Wyczuwam delikatną woń fikcji unoszącą się nade mną. Nie wiem gdzie jestem. Już dawno straciłam orientację w terenie. Czyżbym znowu łudziła się na szczęśliwe zakończenie? Nie. Nie pozwolę na jakiekolwiek zakończenie. Mój egzystencjalny zegar ma wybijać moje minuty życia wprost proporcjonalnie do bicia mojego serca. O wiele nie proszę. Proszę tylko o danie mi kolejnej z rzędu szansy, proszę o zaufanie i co najważniejsze - nowe życie, gdyż nie poznaję aktualnego otoczenia. Nie poznaję własnej siebie. Patrzę w lustro i widzę pustkę. Stoję wpatrzona w bezdenną przestrzeń, która powinna odzwierciedlać mnie, a odzwierciedla moją duszę. Moje ciało się regeneruje, rany stopniowo się zabliźniają, ale w duszy wciąż tkwi pewna cząsteczka wczorajszego strapienia. Wczoraj to przeszłość, o której próbuję zapomnieć. Wczoraj to ból, który chcę załagodzić. Dziś to niedraśnięte marzenia i multum nadziei. Dopadła mnie rutyna. Cierpienie, radość, cierpienie radość. Kolejna próba - kolejna porażka. Marzy mi się wolność.

sobota, 9 lutego 2013

#18

Otacza mnie mrok. Po omacku szukam jakiejkolwiek klamki, prowadzącej do wyjścia. Szukam pomocy wśród pustki. Najprawdopodobniej oczekuję niemożliwego. Prawdopodobnie jestem w pomieszczeniu bez wyjścia ewakuacyjnego. To pułapka. Błądzę w ciemnościach. Temperatura mojego ciała spada, a moje kruche ciało osuwa się na ziemię. Czuję wilgoć na swoich zimnych policzkach, będąca skutkiem spływających po nich rzewnych łez. Moje powieki opadają pod wpływem wycieńczenia. Moja dusza zasypia. Gaśnie rzeczywistość. To boli, gdy życie ulatnia się z szarej codzienności, a na jego miejsce wprasza się niechciany gość i sprowadza katastrofę w moje skromne egzystencjalne progi. Podobno miało być dobrze. Podobno każdy poranek miał kwitnąć szczęściem. Podobno życie jest piękne. Podobno ktoś kłamał, mówiąc mi o ziemskim raju. Czas mija, a wraz z nim ja ulatniam się w nieznane mi dotąd przestworza. Nadal błądzę. Tylko tym razem z zamkniętymi oczami przemierzam obcą strefę bezwzględnego realizmu, przesiąkającego moje obolałe ciało. Jestem pod ogromnym wrażeniem własnej wytrzymałości psychicznej oraz fizycznej. Tyle ciosów zadanych prosto w twarz, tyle przelanych łez, tyle bólu i cierpienia w ciągu zaledwie szesnastu lat, a ja nadal potrafię stanąć na w własnych nogach i ostatkami sił doczołgać się do mety. Potrafię boso stanąć na mokrej trawie, unieść głowę ku niebu i pozwolić deszczu obmywać mnie ze wspomnień. A dziś modlę się o odnalezienie wyjścia z tego sadystycznego ogromnego koła, opanowanego czystą grozą. Korytarz życia długi. Jedne drzwi. Jedna klamka. W zegarze powoli wybijają ostatnie minuty.





środa, 6 lutego 2013

#17


Siedząc nad bezdenną przepaścią, przywoływałam do swojej spustoszałej głowy chwile z przeszłości. Chwile, w których drażniący odór śmierci ulatniał się ze szczelin mojego realizmu i przedostawał się do moich dróg oddechowych, wyniszczając mnie od środka. Tworząc pustkę w moim sercu, rozkładając jednocześnie na cząsteczki elementarne każdy niewielki pierwiastek szczęścia. Myślałam, że to koniec. Bałam się otworzyć o wschodzie słońca powieki, gdyż każdy promień słoneczny był równoznaczny z uderzającą falą cierpienia zesłaną na moje bezbronne ciało oraz skonaną duszę. W mojej głowie kłębiły się myśli. Pochłaniał mnie wir otchłani, próbując odebrać mi wszystko co zdążyłam do tej pory zbudować własnymi rękoma. Wsysał wszystko co wpadło w jego sidła. Był bez skrupułów. Zegar wybijał kolejne minuty mojej egzystencji. Bezduszna bestia pozbawiała mnie własnej rzeczywistości. Rozrywała moje ciało, próbując odebrać mi duszę. Ostatkami sił ujrzałam oślepiające światło dobiegające ze wszystkich stron. Nastąpiła pustka. Pamiętam, że leżałam na chłodnym podłożu, czując gorzki smak łez oraz skutki próby rozprucia mojej sfery codzienności. Ktoś trzymał moją dłoń, a opuszkami palców delikatnie przejeżdżał po moim policzku, wycierając każdą spływającą po nim łzę. Nie miałam wystarczająco sił, aby otworzyć oczy. Leżałam, a po moim cieple przechodziły zimne dreszcze od chłodnego podłoża jak i od lęku przed nieznanym otoczeniem, którego nie mogłam w danej chwili dostrzec. Pomimo wszystko czułam jak otula mnie coś zupełnie nieznanego memu sercu. Poczułam przyjemne ciepło, rozgrzewające moje ciało od wewnątrz. Próbowałam po raz kolejny otworzyć oczy - na marne. Do moich uszu dobiegł cichy głos, mówiący: "Będzie dobrze". Usiłowałam raz jeszcze otworzyć oczy i ujrzeć osobę będącą obok mnie. Otaczający mnie świat był dla mnie zagadką, krzyżówką, której pomimo ogromnego wysiłku nie potrafiłam rozwiązać. Żadne hasło nie pasowało. Nastąpiła chwila ciszy. Po kilku sekundach, które były dla mnie wiecznością w ciemnej otchłani, poczułam jak ktoś składa na moich ustach pocałunek. Poczułam nowy, a jednocześnie znajomy smak. Po wielu próbach otwarcia powiek, udało mi się osiągnąć zamierzony cel. Ujrzałam Go. Jego oczy mieniły się błękitem. Tkwiła w nich cała esencja mojego szczęścia. Swoimi silnymi dłońmi podniósł mnie z ziemi i postawił na nogach. Pomógł postawić pierwszy krok. Krok ku szczęściu.

poniedziałek, 4 lutego 2013

#16

Powoli oraz bardzo subtelnie otwieram powieki, uciekając jak najdalej od wspomnień. Wraz ze wszystkimi przelanymi łzami zostawiam ból daleko za sobą, chwytam marzenia i łykam promienie słoneczne, idąc wciąż naprzód w stronę osobistej utopii. Nie oglądam się za siebie. Pozbywam się lęku przed kolejnym wschodem słońca. W ten sposób zegar wybija kolejne godziny mojego losu. Czuję pewien składnik bezradności wchodzący w reakcję z moją codziennością. Czuję jego potęgę przewyższającą moje możliwości. Czuję jak wyniszcza moje serce. Na świat przychodzi niemowlę zwątpienia. Nagle euforia spełniających marzeń przeobraża się w strach. Przerażenie posiadające moc destrukcji - zdolność do wyniszczania każdego nawet najmniejszego szczegółu mojego raju. To boli. Czyżbym po raz kolejny otworzyła bramę dla cierpienia? Czyżbym znowu zbyt szybko zaufała, powierzając klucz w niewłaściwe ręce? Staję przed lustrem i pomimo obrzydzenia oraz niemożności spojrzenia sobie prosto w oczy, biję się w twarz. Po raz kolejny pozwoliłam wrogowi wejść na teren zakazany. Znów zataczam ogromne egzystencjalne koło. Znów czuję wilgoć łez spływających po moich policzkach. Ciągle znów, znów i znów. Zaczynam powątpiewać w istnienie szczęśliwych zakończeń. A może one istnieją, a ja jestem oślepiona poprzez falę smutku, zmywającą z mojej twarzy każdy uśmiech zanim on jeszcze ujrzy światło dzienne. Moje serce rozrywa ogromny ból, kruszący je na miliony kawałków. Puzzle. Ktoś pomoże poskładać moje życie na nowo? Nigdy nie byłam w tym dobra.

niedziela, 3 lutego 2013

#15


Biorę do ręki kalkulator błędów z licznikiem zgonów nadziei. Mija kilka sekund, biorę parę głębokich wdechów i znowu patrzę w niebo. Dostrzegam ulotność chwili. Obłoki pojawiają się, by za chwilę zniknąć i stać się wspomnieniem. Każdą chmurę goszczącą błękitne niebo nade mną uznałabym za magiczną oraz skrywającą wiele tajemnic. W nich tkwi sekret, który chciałabym kiedyś poznać, by móc swobodnie szybować wśród nich i łykać szczęście, nie krztusząc się przy tym odłamkami z przeszłości. Wraz z porannym słońcem spostrzegłam przebłyski nadziei. To wręcz niebywałe - nadzieja potrafi w jednej chwili zniknąć z pola widzenia, a w następnej powrócić z bagażem i rozgościć się na nowo w moim sercu, nie rozpalając kolejnego niewielkiego płomyka lecz monumentalne ognisko, które jest nawet w stanie oświetlić mój umysł oraz drogę ku szczęściu. Dopiero się uczę, więc chyba można mi wybaczyć niewielkie błędy, prawda? A teraz odkładam kalkulator, opuszczając wysypisko zużytych łez, biorę do ręki kartkę oraz długopis i zaczynam pisać list do nadziei z podziękowaniami. Za co jej podziękuję? Może za to, że jestem tutaj, gdzie jestem? Może za trud włożony w kształtowanie mojej wrażliwości, siły oraz mojego własnego ja? Podziękuję jej też za to, że za każdym razem wracała, nieosamotniała mnie z cierpieniem. Dawała mi cenne nauki, pozwalała zrozumieć sens życia. Ona dawała życie. Dawała szanse na nowe życie. Na kolejny rozdział. Rozdział pełen rozczarowań, ale też chwil przesiąkniętych promieniami słonecznymi. Dzisiaj ona znów jest przy mnie, trzyma mnie za rękę, otula moją duszę, a ja nie pozwolę jej znowu odejść. Nie teraz, gdy jest mi potrzebna.

piątek, 1 lutego 2013

#14

Słońce zaczęło wyłaniać się zza horyzontu, dając mi nowy dzień równoznaczny z kolejną dożylną dawką nadziei. Zegar wybija kolejne minuty mojego szarego życia, a ja siedzę nieruchomo i dławię się rutyną. Ogromne wrota prowadzące do mojego kruchego serca zostały zatrzaśnięte, a mój umysł zaśmiecony brudami z przeszłości. Czuję samotność dopadającą moje bezbronne ciało. Czuję lęk przed kolejnymi promieniami słonecznymi. Czuję jak ktoś zadaje mi serie ciosów i pozostawia bezsilną na środku pustej strefy realizmu. Dopada mnie cierpienie. Znajomy wróg. Moje ciało drży ze strachu, a nieprzyjaciel, wykorzystując moją chwilę słabości, dewastuje moją samotną duszę. Cierpienie znowu zaśmieca moją głowę setkami myśli, wycieńczając mnie. Wchłonięta przeze mnie dożylna dawka nadziei umiera, a moje nogi zaczynają się uginać pod ciężarem bólu. Następuje seria upadków, w wyniku czego moje ciało pokryte jest setkami zadrapań. Moja dusza rozpoczyna powolne wykrwawianie. Z braku sił na cokolwiek, zamykam oczy i wracam myślami do wspomnień. Potęga przeszłości przygniata moje serce, wyniszczając cząstkę istniejącego szczęścia. Krztuszę się powietrzem. Cierpienie przejmuje nade mną kontrolę. Moja dusza przestaje istnieć.

#13


Pięć zmysłów. Pierwszym z nich jestem w stanie ogarnąć rzeczywistość, odbierać jej piękno a zarazem smutne realia, dostrzegać w niej to, czego inni nie potrafią, odbierać miliony obrazów na sekundę. Jest nim wzrok - oczy, w których kryje się głębia, w których tkwi tajemnica. Zagadka nie do rozwiązania. Zwierciadło zranionej duszy. Zwierciadło przeszłości. Dotyk zaś sprawia, że wszystko staje się realne i osiągalne. Urzeczywistnia się. Delikatnie dotykam marzeń, wierzę w ich istnienie. Czuję na sobie muśnięcie nadziei. Wraz z troskliwym dotykiem rodzi się wiara w skryte marzenia, wiara w samą siebie. Trzecim ze zmysłów potrafię usłyszeć cichy głos samotności, odgłosy bezdennej otchłani. Jestem w stanie usłyszeć krzyk duszy, proszący o pomoc. Czwarty ze zmysłów, jakim jest smak, pozwala mi poczuć rzeczywistość, jej smak jak i smak szczęścia, a zarazem łez spływających po policzkach podczas autodestrukcyjnych myśli. Ostatnim ze zmysłów, który uzupełnia tą harmonijną całość odbierania rzeczywistości jest węch. Jedyny zmysł, na którym się zawiodłam. Odbiera on złowrogie zapachy z przeszłości, przywołując tym wspomnienia, ból w sercu, smutek oraz łzy. Unieruchamia mnie. Wyniszcza mnie od środka. Próbuje wyeliminować szczęście, otulające moje serce. Sieje spustoszenie w moim umyśle. Próbuje na nowo narodzić w mojej codzienności ból. Monstrum rozpaczy. Apogeum goryczy. Wiatr delikatnie niesie do mnie zapachy z przeszłości. Docierają do mnie chwile, w których topiłam się w morzu własnych łez. Autodestrukcyjne momenty. Dni bez słońca. Dni, podczas których wszystkie moje zmysły interpretowały rzeczywistość jako agonię. Tracę siły. Sięgam po długopis, kartkę, siadam na łóżku i uwieczniam teraźniejszość. Uwieczniam ulotne chwile. Chwile, które już nie wrócą. Doznania, których wyjątkowości już nie poczuję. Spuszczam wzrok. Nie jestem w stanie po raz kolejny spojrzeć sobie w oczy. Nie jestem w stanie przekroczyć granicy. Dotykam dna. Odbijam się, ale nadal tonę. Gubię ostatnie promyki słońca. Gubię się w bezdusznej otchłani. Miliony wspomnień. Hektolitry przelanych łez. Nie. Nie stanę z boku i nie będę patrzeć na ruiny szczęścia. Ostatkami sił wydobywam z siebie ciszy krzyk. Cisza. Próbuję wzrokiem dostrzec gdzieś pomocną dłoń. Pustka. Zamykam oczy. Opadam. Chwyta mnie Jego dłoń, otula miłością, dodaje sił. Spoglądam w Jego oczy, w których dostrzegam niezwykłą głębię. Czuję Jego zapach, kojący moje zmysły. Wypędzam z serca przeszłość, robię krok do przodu i przekraczam na zawsze granicę.